Cz. 1 | Cz. 2 | Cz. 3 | Cz. 4 | Cz. 5 | Cz. 6 | Cz. 7
Zostawiamy Krowe w bazie i idziemy z Jozkiem Gozdzikiem i Marco Bertim na wycieczke pod polnocna sciane Everestu. Takie byly pierwotne plany. Bierzemy plecaki i rano schodzimy w kierunku plynacego ponizej bazy potoku. Przy jego przekraczaniu, przeskakujac z kamienia na kamien, uslyszalem czyjes wrzaski. Odwrocilem sie i wpadlem po szyje do lodowatej wody. Klnac na czym swiat stoi, z pomoca Marco wylazlem w koncu na powierzchnie. Byla to juz moja druga kapiel w tym potoku. Pierwsza, o ktorej juz pisalem, byla w okolicznosciach zoladkowych. Naturalnie, musielismy zawrocic. Krowa tarzal sie ze smiechu, bo tuz przed moja kapiela powiedzial do Ryszarda, ktory wlasnie nadszedl, by ten tak nie wrzeszczal na nas, bo ktos jeszcze wpadnie do wody. Tym kims bylem ja. Wtedy znienawidzilem go po raz trzeci.
Po wysuszeniu ciuchow i butow, nastepnego dnia rano powolutku poszlismy do bazy chinskiej. Zionac gniewem poszedlem do Mr. Chau, Chinczyka, ktory rzadzil baza, portersami, kierowcami itd. z awantura, dlaczego mimo naszych prosb i zadan, nie wyslal ekipy ratunkowej po Zbyszka. Pan Chau z usmiechem odpowiedzial, ze wyslal nie jedna tylko trzy wyprawy, ale to my odmowilismy zejscia. No i co Panstwo na to? Poniewaz jednak od tego pana zalezalo miejsce w samochodzie jadacym na dol, machnalem reka, bo i tak nic bym nie wskoral i modlac sie, by w drodze powrotnej byl jednak lepszy kierowca, rano pojechalismy w kierunku granicy z Nepalem.
Na tej wyprawie jednak nic nie moglo byc prosto. W okropnym Nyalam czekala na nas wiadomosc, ze kamienno-blotne lawiny zerwaly w dwoch miejscach droge do Zangmu, wiec samochody podwioza nas tylko do pierwszego zawalu i dalej mamy przejsc 18 km pieszo. Dla mnie to mieta, ale Krowa... Na dodatek dopiero pozna noca dotarla ciezarowka wyprawy rosyjskiej, na ktorej mielismy zdeponowane nasze plecaki. Z ciezarowki nikt nie wysiada. Widmo jakies czy co? Otwieram szoferke i w ramiona wpada mi wiotki kierowca. Kompletny belkot wskazywal na znaczne uzycie. Otwieram drzwi z drugiej strony. To samo, a nawet lepiej, bo ten nawet nie belkotal. Machnalem reka, bo i tak bym sie nie mogl dogadac i poszedlem spac. Rankiem wsrod 5 ton bagazu odnalazlem nasze dwa plecaki. Rzut oka wystarczyl, zeby przekonac sie, ze moj spirytus, przeznaczony oczywiscie do celow leczniczych, znikl bezpowrotnie. To wyjasnialo stan kierowcow.
Pierwszy zawal przekroczylismy bez problemow, ale drugi dal nam zdrowo popalic. Nad glowami wisialy ogromne bloki skalne i tony blota. Pod nogami w pelnej ekspozycji widac wijaca sie 1000 m nizej rzeke. Przejscie niczym nie ubezpieczone, bo, jak dowiedzielismy sie pozniej, Tybetanczycy ukradli poreczowke zalozona przez Rosjan. W zwiazku z tym biora po 2 dolary za pomoc. Ja przynajmniej jestem w dobrych butach, ale Krowa ma buty, ktore absolutnie nie nadaja sie do wspinania. Majac pelne portki strachu, trawersujemy zawal i po kilku godzinach kompletnie wykonczeni dochodzimy do granicy.
Poznym wieczorem dojechalismy do Kathmandu. Nareszcie kapiel. Przed kolacja wazenie. No, to jest cos. Schudlem 22 kg, Zbyszek tez niezle, bo 18. I po co zrec Slim Fast? Trzeba jechac na Everest. Czekajac na pozostalych, zaczynamy dolce vita. Siedzac na dachu naszego hotelu ogladamy panorame miasta. Kilkanascie metrow od nas jest blizniaczy hotel. Na jego dachu, podobnie zreszta jak na naszym, sa baterie sloneczne, ktore ogrzewaja wode magazynowana w wielkich zbiornikach. I w nich, w cieplutkiej wodzie uzywanej do mycia, kapalo sie chyba ze 20 czarnych. Blyskawicznie pobieglem do zbiornikow na naszym dachu. To samo. Na dodatek nic sobie nie robili z naszych wrzaskow i choler udajac, ze nie wiedza, o co nam chodzi. Od tego czasu woda mineralna miala u nas ogromne powodzenie.
Nareszcie sa juz wszyscy. Piotr opowiada o zejsciu Wlochow z wierzcholka. Christian zszedl pierwszy w znakomitej formie. Zamknal sie w namiocie nic nie mowiac o stanie Marco, ktory byl ledwie zywy. Dopiero po dwoch dniach mial sile, by zwijac baze i schodzic w dol. Odswiezeni i wyspani idziemy wszyscy do knajpy na obiad. Ulegamy jeszcze raz, juz ostatni, zapewnieniom Wlochow, ze znaja oni knajpke z cudownym zarciem. Idziemy dokad? Do Berliner Garden. Jeszcze gorzej niz w Wiener Garden. Wlosi maja jednak zle w glowie, a wlasciwie w zoladku. Pozegnalna kolacje jemy juz jak nalezy w restauracji z miejscowa kuchnia.
Przyszedl czas pozegnania z Nepalem i Everestem. Z samolotu, gdy tylko przebije sie on przez warstwe chmur, widac doskonale lancuch wielkich Himalajow. Od Kangchendzongi poprzez Annapurne, Everest, Makalu, Cho-Oyu. Cuda! Krociutki lot do Delhi i pare godzin oczekiwania umilone spotkaniem z Krzysiem Pankiewiczem, ktory w samolocie z Frankfurtu do Warszawy zawiadomil zaloge, kogo wiezie. Moglismy wiec wyprawe zakonczyc szampanem, dzieki temu lot nie byl az tak straszny. Bo Everest, prosze Panstwa, to male piwo w porownaniu z samolotem. Potem rodzinne powitania, gratulacje od znajomych i nieznajomych.
A'propos gratulacji. Swego czasu milym zwyczajem wladz miasta bylo skladanie gratulacji sportowcom, ktorzy dokonali jakiegos znaczacego wyczynu. Nie wiem, czy Piotrowi na tym uscisku dloni wladz szczegolnie zalezy ale na pewno nalezy mu sie gest uznania za tak spektakularny sukces, chyba najwiekszy w historii sportowej Lodzi. Rozumiem, ze lepiej kibicowac np. pilce, bo to i elektorat liczniejszy i pieniadz w tym biznesie wiekszy, niz paru wariatom skupionym w tzw. "kapliczce stracencow". A jeszcze jak sie przeczyta artykul, ze i tak kazdy kiedys zginie na wyprawie, to po co sobie zawracac glowe jakims tam zdobywca Everestu. Gina dobre obyczaje, panowie szlachta. Ale co ja pisze, jaka tam szlachta.
* * *
Uczestnicy wyprawy dziekuja sponsorom: Jozef Gozdzik - ZKT Lubawa i Perfektowi Lask, ja - inz. Januszowi Tomkiewiczowi, wlascicielowi firmy Doran. Piotr Pustelnik klania sie nisko swoim sponsorom, proszac by pozostali anonimowi. Uczestnicy nie dziekuja wszystkim tym, ktorzy obiecywali zlote gory, a ktorych niewywiazanie sie z obietnic nie pozwoliloby na zdobycie nawet Rudzkiej Gory.
P.S. Oczywiscie o jakiejkolwiek nienawisci do Zbyszka Terlikowskiego - Krowy nie moze byc mowy (rym). Ten kapitalny kolega i przyjaciel godny jest innych uczuc, ale zdecydowanie nie gustuje w mezczyznach.
Marek Rozniecki,
w maju 1995 r.
Akademicki Klub Gorski w Lodzi - Strona Domowa
Data ostatniej modyfikacji (Last modified): 1998.11.13.