Cz. 1 | Cz. 2 | Cz. 3 | Cz. 4 | Cz. 5 Cz. 6 | Cz. 7
7 maja Piotr Pustelnik z Ryszardem Pawlowskim wyruszaja z bazy wysunietej w kierunku wierzcholka. Nie zegnamy ich oczywiscie, ale zyczymy wejscia na czubek i szczesliwego powrotu.
Marko i Christian (Wlosi - przyp. red.) jak zwykle z kwasnymi minami wychodza ze swojego namiotu i tez kiwaja na szczescie. Jestem ciekaw, gdzie podzial sie ich poludniowy temperament i sympatycznosc. Same kwachy cholery. W koncu po dlugim i klotliwym zastanowieniu, wychodza takze.
Naszymi radiotelefonami to mozna sie, przepraszam, podetrzec. Raz przez nie nawet troche slychac, ale na ogol tylko trzaski i buczenie. Baterie kupione w Kathmandu, oczywiscie nowe i w fabrycznych opakowaniach, moga sluzyc tez tylko do tej samej czynnosci co radiotelefony. Na szczescie Ryszard wzial swoj aparat, a jeden z naszych, po zlozeniu go z trzech pozostalych, takze zaczal jakos dzialac.
8 maja niesamowita wiadomosc z gory. Zniknal nasz depozyt na 7500. Nie ma namiotu, materacow, jedzenia i gazu. Ludzie, co sie dzieje w tych gorach! Za taki numer powinno sie wieszac. Nie wazne, ze sprzet kosztuje kupe forsy, ale kradziez na tej wysokosci moze kosztowac zycie! Na szczescie jest oboz Austriakow, gdzie nasi i Wlosi spedzaja noc. Rano Wlosi schodza, natomiast Piotr z Ryszardem pozyczaja sprzet i jedzenie od wyprawy Henry'ego Todda i dwoma kursami wynosza na 8080 m.
My w tym czasie jestesmy w bazie wysunietej, dzielac dobe na zastrzyki dla Krowy i tabletki dla Jozia. Siedzimy w namiocie i gadamy, gadamy. Ktoregos dnia, gdy zblizala sie godzina iniekcji, szatanski pomysl wpadl mi do glowy. Przygotowujac zad Krowy do zastrzyku, spokojnym glosem poprosilem Jozia o wykonanie tego zabiegu. Ryk i ilosc kurew, jakie spadly na nasza glowe wrzeszczane z szybkoscia karabinu, zdumialy chyba samego Zbyszka. Bogu ducha winien Jozio z zainteresowaniem przygladajacy sie odkazaniu wielkiej d...y Krowy, ze skretyniala mina opadl na kolana nie wiedzac co robic, bo nie majac glosu, nie mogl sie wytlumaczyc. Krowa klal. Do namiotu wpadl przerazony Tirta sadzac, ze juz po Terlikowskim. Ten nadal klal. Wreszcie, po dlugich przeprosinach, udalo mi sie zrobic Krowie zastrzyk, jednak caly czas bylem przez niego bacznie obserwowany w lusterku.
Zarty zartami, ale Krowe trzeba znosic. Po licznych prosbach przychodzi szesciu Tybetanczykow. Co oni ze Zbyszkiem robili, przechodzi ludzkie pojecie. Najpierw, co prawda znacznie odchudzonego, ale jednak kloca, klada na plachte biwakowa. Lapia za rogi i Zbyszek sklada sie jak scyzoryk. Zaczyna wyc. Wiec by usztywnic plachte, pod zad wkladaja mu kijki narciarskie. Szare na zlote. Nic to nie daje. Zadnego efektu. W koncu najsilniejszy Tybetanczyk bierze Krowe na barana. Mimo powagi sytuacji, ryczymy ze smiechu. Zbyszek ma 180 cm wysokosci, a Tybetanczyk, jak zalozy kapelusz, moze ze 130 cm, wiec nogi Krowy, szczegolnie ta bolaca, wlecza sie po ziemi. Na dodatek wlosy tragarza smierdza. Krowa wrzeszczy, ze za chwile obrzyga jego i jego glowe. Po godzinie doniesli Zbyszka do obozu Japonczykow, ktory byl okolo 200 m od naszego. Japonczycy pomysleli i wymyslili konstrukcje stelazowo-linowa, ktora po licznych probach zakonczonych zwykle zwaleniem wrzeszczacego Zbyszka na lodowiec, pozwolila na w miare bezpieczne znoszenie.
I znow mialem dylemat. Zostac i czekac na chlopakow czy isc z Krowa. Dalem mu pare garsci lekow i zostalem. Wiedzialem, ze w bazie sa lekarze z wyprawy amerykanskiej, wiec w razie klopotow na pewno mu pomoga.
Wreszcie 12 maja od rana jestesmy z Jozkiem na nasluchu wiedzac, ze dzis nasi atakuja wierzcholek. Nasze zdenerwowanie udziela sie Tircie, ktory co chwila pyta nas, czy zrobic cos do picia lub jedzenia. O 11:30 zglasza sie Rysio z meldunkiem, ze jest na szczycie. Alez radosc! Jozio nie uslyszal dokladnie, co mowi Rys, wiec wzial aparat do reki i z wlasciwym sobie polotem wychrypial "Skad dzwonisz?". Z Waikkiki Beach kruca na Hawajach, pomyslalem tarzajac sie ze smiechu. Ryszard zakrztusil sie i odpowiedzial, ze z wierzcholka i teraz czeka na Piotra, ktory za 15 minut powinien tez juz dojsc. Pogratulowalismy Ryszardowi, ktory jako pierwszy Polak wszedl drugi raz na Everest, na dodatek dwoma roznymi drogami. Minelo 15 minut i nic, 30 minut - nic. Szalejemy z nerwow. Po 45 minutach zglosil sie Rys. Piotra nie ma. Schodzi go poszukac. Jozek trzymal radiotelefon i gryzl pazury. Tirta po raz kolejny zapytal, co ma zrobic do picia. W koncu warknalem na niego, wiec obrazil sie i schowal w kuchni.
Doslownie po dwoch minutach slyszymy Piotra. Jest! Doszedl! Zmeczony, ale w doskonalej formie. Dluzej to trwalo, bo dla bezpiecznego zejscia, poprawil poreczowki przy drugim uskoku i stad to opoznienie. Gratulujemy, placzemy, sciskamy sie. Uradowany Tirta wyskoczyl z kuchni juz nie obrazony, odtanczyl dziki taniec radosci i po chwili pedzi do nas z dwudziesta tego dnia, herbata. Chyba po raz dziesiaty prosimy chlopakow, zeby juz schodzili i to jak najnizej i najostrozniej, az Piotr z wrodzona sobie kultura odpowiedzial, zebysmy sie od nich odp..., bo i tak zejda, kiedy beda chcieli, a juz na pewno cali i zdrowi. Oddychamy z ulga, ze humory im dopisuja i przerywamy lacznosc.
Po kilku godzinach zglasza sie Piotr. Sa w obozie trzecim. Ryszard zostaje tam na noc, a Piotr schodzi do nas. Emocje opadaja i zasypiam jak kamien. Budzi mnie glos Piotra. Poczatkowo mysle, ze snie, ale glos jest coraz wyrazniejszy. Za chwile sciskam Piotra jednoczesnie majac ogromna ochote kopnac Jozka i Tirte, ktorzy wyszli po niego, nie budzac mnie. Radosc jednak jest tak ogromna, ze wspanialomyslnie wybaczam im ten nietakt.
Rano Anglicy przynosza nam straszna wiadomosc: Zbyszek samotnie lezy w opuszczonym namiocie, porzucony przez tragarzy, bez jedzenia i picia. Natychmiast sie ubieram, biore leki i zarcie do plecaka, i pedze na dol. Po dwoch godzinach bylem juz przy nim. Czul sie dobrze tylko wzrok mial jakis taki szalony.
Okazalo sie, ze poprzedniego dnia wieczorem zbadal go lekarz wyprawy amerykanskiej i z typowa dla lekarzy tego kraju szczeroscia zakomunikowal Krowie, ze nie przezyje nocy. Dla starego hipochondryka byla to woda na mlyn i tylko dlatego, ze nie mial papieru i olowka, nie napisal testamentu. Od tej samej wyprawy angielskiej dostajemy wiadomosc, ze rano przychodza po nas tragarze i jaki. Z ogromna nadzieja, ze to juz koniec meki Zbyszka budzimy sie rano, w miare jednak uplywu czasu nadzieja pryska.
Oczywiscie zadne jaki ani tragarze nie przychodza, natomiast przyszedl Jozio, aby nam pomoc. I dzieki ci ogromne. Rano o suchym pysku ruszamy. Idziemy bardzo powoli. Zbyszek co pare krokow siada. Przy okazji dowiadujemy sie o sukcesie Wlochow, ktorzy weszli na wierzcholek bez tlenu. Jozek pobiegl szybciej do bazy, aby sprowadzic pomoc. My w tym czasie powolutku idziemy w dol. Dochodzi do nas Marco Berti, Wloch, wlasciciel agencji turystycznej, ktory z dwoma trekkerami przyszedl do bazy. Odbiera od nas bagaz, co bardzo pomaga Zbyszkowi w zejsciu. Poznym wieczorem serdecznie zmeczeni dochodzimy do bazy ogladajac po drodze niesamowity wschod ksiezyca nad przelecza Raphu-La. Odpoczywamy w bazie, jemy, pijemy i spimy. Bertiemu i jego klientom przyrzadzam specjalnosc zakladu, czyli doctor's mixture, po ktorym oczka maja jak niezapominajki w spirytusie.
Cd.: Czesc 7
Akademicki Klub Gorski w Lodzi - Strona Domowa
Data ostatniej modyfikacji (Last modified): 1998.11.13.