W 1982 r. siedmiu czlonkow ekspedycji japonskiej 14 i 15 sierpnia weszlo na wierzcholek polnocna flanka. I od razu pierwsze ofiary smiertelne. Schodzac z wierzcholka, Yokihiro Yanagisawa przypuszczalnie zle wpial sie do poreczowki i spadl z podwierzcholkowego kuluaru do podstawy sciany. W tym czasie jeden z uczestnikow wyprawy wyszedl z namiotu w bazie (sic!) aby zrobic zdjecia. Do dnia dzisiejszego nie znaleziono jego ciala. Rok pozniej trojka Wlochow i nasz kolega Josef Rakoncaj weszli na wierzcholek. Potem jeszcze trzej Australijczycy, dwaj Francuzi - Pierre Beghin i Christophe Profit, a w 1994 r. dwaj Baskowie - osiagneli wierzcholek. W drodze powrotnej zmarl z powodu obrzeku mozgu Apellaniz. Od tego czasu nie bylo wejscia na wierzcholek od strony polnocnej.
Chlopcy zaczynaja sie pakowac. W przepastnych czelusciach szturmowych plecakow "Nataleksa" znikaja resztki liofilizowanych kurczakow, klopsow i owocow. Jak ten Jozio znalazl firme Lyowit, ktora produkuje tak znakomite liofilizaty?! Pycha. Tylko dlaczego tak malo?!
Korzystajac ze znosnej pogody Krzysztof Wielicki, Piotr Pustelnik, Ryszard Pawlowski i dwaj Wlosi wychodza z bazy. Jest to ostatni moment, aby myslec o wierzcholku, bo za tydzien wielblady maja na nas czekac w bazie chinskiej.
O 19:00 mamy lacznosc. Okazuje sie, ze to Piotr z Ryszardem schodza w dol. Gdy docieraja do obozu IV, pytamy o przyczyne zejscia. Mowia, ze sa zmeczeni i nie maja sily gadac. Co za cholera?! O 20:20 jest lacznosc. Zglasza sie Krzysio. Pytamy, gdzie sa. W odpowiedzi slyszymy: "Na szczycie, betony, nareszcie na szczycie. Czwarty raz na tej cholernej gorze i stalo sie". Skladamy gratulacje, tanczymy dziki taniec radosci, wrzeszczymy do Rosjan, ktorzy wyskakuja z namiotow i tancza razem z nami.
W "trojce" czekaja na nich Piotr, Ryszard i Rosjanie. Znalazla sie butla z tlenem, ale nie ma reduktora i maski. Chyba sie wsciekne. Jakies zle musi siedziec tam w gorze. Siergiej, jeden z Rosjan, podobno przeszkolony w robieniu zastrzykow, znajduje w swojej apteczce ampulke prednisolonu, wiec gdy trojka szczytowa dojdzie do obozu trzeciego, Marco bedzie mogl dostac lek. Dochodza. Marco przyczepiony do liny poreczowej przyrzadem, doslownie czolga sie po sniegu i lodzie. Siergiej jest tak rozdygotany, ze nie potrafi utrzymac strzykawki w rece. Zastrzyk z zadziwiajaca u debiutanta w tej dziedzinie maestria wykonuje niezastapiony Piotr. Marco czuje sie troszke lepiej. Znalazla sie takze maska i reduktor. Piotr podlacza wszystkie rurki i odzywczy tlen zaczyna robic swoje.
Wracajacy dochodza do obozu II. To 6600 m, tu juz da sie zyc. Marco slania sie, przewraca co chwila, bardzo szybko i plytko oddycha, kaszle potepienczo, ale idzie. Z Markiem Grochowskim wychodzimy naprzeciw trojki szczytowej. Sa. Pierwszy Krzysio. Kolejny raz gratulacje, usciski i termos pelen herbaty jest juz w jego rekach. Dochodzi Christian, to samo. Dopadamy Marco. Boze, jak on wyglada... Jedyne, co jest mi w stanie powiedziec, to to, ze chyba juz wie, jak jest "po tamtej stronie". Obiecuje zlote gory aby go tylko uratowac. Doprowadzamy go do namiotu, wsuwamy w spiwor i rozpoczynam intensywne leczenie. Marco bez slowa skargi nadstawia posladki, brzuch i swoje zapadniete zyly. Do pomocy mam dwie znakomite pielegniarki w osobach Marka i Karima. Dzialalnosc lekarska jest zawsze frapujaca dla niemedykow. Wloch rano jest lepszy. Mozna mu oznaczyc cisnienie, a jego tetno i oddech przyjmuja jakies ludzkie wartosci.
Tymczasem z obozu II melduje sie Piotr i Rys. Pogoda jest dobra, maja spreza i ida w gore. My w bazie zaczynamy gryzc kamienie i jemy owsianke (docencie Dyktynski, moze mi Pan wierzyc, to jest prawda). Zawsze, nawet we wczesnym dziecinstwie, nienawidzilem tej potrawy.
Piszac te wspomnienia slucham nagranych naszych rozmow. Nie jestem w stanie oddac napiecia, radosci i niepokoju, jaki towarzyszyl nam czekajacym z zadartymi glowami w bazie. Krzysiowi, gdy byl na wierzcholku, obiecywalem pocalunek w sam czubek d... jak zejdzie. Dzis pelen obaw pytam Piotra i Ryszarda, w co ich mam ucalowac, jak zejda. Na szczescie dla mnie ani dwojka szczytowa, ani kierownik nie naleza do milosnikow tego typu pieszczot i dzieki temu nie musialem wywiazywac sie z tych pochopnych zobowiazan.
Bardzo wczesnie rano, po krotkiej nocy spedzonej u Rosjan, bo naszych namiotow juz nie ma, wyruszamy do bazy chinskiej. Rosjanie zegnaja nas bardzo smutni. K2 jednak upomnialo sie o swoja ofiare. Jezu, jak sie zmienil lodowiec. Bladzimy oczywiscie, ale Krzysio, niczym ogar, odnajduje wlasciwa droge. Jeszcze ostatnie 300-metrowe strome podejscie i sa wielblady, nasz oficer lacznikowy i arbuzy. Zazeramy sie nimi stesknieni swiezych owocow.
Wieczorem organizujemy w naszej mesie ostatnia wieczerze. Zarcie jest miedzynarodowe, sklad takze. Oficer wyciaga piwo, i niestety, mao tai. Aby nie robic mu przykrosci, wypijamy po lyku. Rano ze smakiem tej piekielnej wody w ustach pakujemy plecaki i ruszamy w dol. Po drodze jest ostatnie miejsce skad mozna jeszcze Ja zobaczyc. Zegna nas dumna, wyniosla, wrecz ogromna. Wielki pioropusz zwiewanego z wierzcholka sniegu swiadczy o silnym wietrze tam na gorze. Zegnamy ja, zegnamy pozostawionego na jej stokach Igora i ruszamy dalej.
21 sierpnia dochodzimy do Mazar. Wojskowi oswiadczaja nam, ze powodz zerwala droge i samochody nie przejada. Robimy zrzutke po 10 dolarow i droga ulega cudownemu naprawieniu. Wojskowy gazik wahadlowo przewozi nas do przygotowanych dla nas kwater na terenie jednostki wojskowej. Ceny za podle zarcie i cieple piwo jak w Waldorf Astoria, albo i lepiej. Naszymi Toyotami, ktore nastepnego dnia przyjechaly, ruszamy w dol.
Oficjalne zakonczenie wyprawy jest w hotelu w Kaszgarze. Dziekujemy sobie za trud i wspolprace. Dziekujemy naszym tragarzom. Podchodzi do mnie Marco i wyglasza podziekowanie, przy ktorym cierpnie mi skora. Tyle tysiecy kilometrow przelecialem, przejechalem i przeszedlem, aby to uslyszec: "Doctor, thank you very much for the time being". Nawet tak wybitny poeta i tlumacz literatury angielskiej, jak Stanislaw Baranczak, profesor Uniwersytetu Harvarda, nie przetlumaczylby tego inaczej, jak: "Doktorze, na razie dziekuje". Nie powinienem ale nie wytrzymuje i odpowiadam mu: "You will be well for the time being", co znaczy: "Na razie bedziesz zdrowy". I tym optymistycznym akcentem konczyny nasza wspolna podroz z Christianem i Marco, ktorzy z Sust pojada oddzielnie.
Nasze perturbacje z powrotem do kraju sa znane, wiec tylko wspomne, ze "kochane" linie British Airways wypiely sie na nas i zaoferowaly nam najblizsza rezerwacje na 23 wrzesnia. Po dzikich bieganiach Pustelnika po wszystkich mozliwych biurach, gdzie wypijal hektolitry herbaty z roznymi kierownikami, nadal nic. Dopiero po telefonie pierwszego sekretarza naszej ambasady Jerzego Najdera i po wreczeniu lapowki odpowiednim urzednikom biur podrozy, 3 wrzesnia jumbo-jetem Pakistanskich Linii Lotniczych wylatujemy do Karachi i Londynu. Na pokladzie PIA sa zwyczaje pakistanskie i w zwiazku z tym nie podaja nic konkretnego do picia. Dopiero Shakespeare Pub na Heathrow ratuje nas od smierci z pragnienia. Wczesnym rankiem na pokladzie samolotu Lotu jestesmy witani szampanem. To jest kultura. Po dwoch godzinach lotu ladujemy nie tylko na pasie lotniska Okecie, ale takze w ramionach rodzin i przyjaciol. Rozjezdzamy sie kazdy w swoja strone, do swojego domu, do swoich bliskich. Wiem jednak, ze nieraz wspominac bedziemy nasza K2 North Ridge International Expedition.
Marek Rozniecki
- lekarz wyprawy
Odpowiedzialnosc za tresc i forme wersji w HTML ponosi Tomek Papszun.
Akademicki Klub Gorski w Lodzi - Strona Domowa
Data ostatniej modyfikacji (Last modified): 1997.01.28.