Wielblady juz na nas czekaja. Jakies takie chude i wyleniale, na dodatek, jak sie potem okazalo, zle i zlosliwe. Szczegolnie tzw. blondynka dala popalic naszym poganiaczom i naszym bagazom, ktore namietnie zrzucala z grzbietu plujac i gryzac wszystko wokol. Ale tak to bywa z blondynkami...
Kolejne wypakowanie, przepakowanie i zapakowanie bagazu, by rano ruszyc. Czeka nas 8-10 dni karawany. Trzeciego dnia po raz pierwszy ogladamy latajace kozy. Wyglada to tak: redyk staje nad potokiem, trzech pastuchow wchodzi do rwacej wody, po dwoch staje na brzegach i jazda. Zwierze za rogi lub za skore i do gory. Kolejny poganiacz lapie koze w locie i odrzuca do nastepnego, i tak az do drugiego brzegu. Szlo to bardzo sprawnie. My tez jakos przebrnelismy i poczlapalismy dalej.
Spimy juz w mesie, bo wieczory sa chlodne i pada drobny snieg. W nocy tuz kolo sciany namiotu na milosc zebralo sie parze oslow. Nie wiedzialem, ze te skadinad sympatyczne zwierzeta robia to z takim okrutnym wyciem. Moze gdyby na naszej wyprawie byly inne panie oprocz mamy Carlosa (72 lata), to by nam to nie przeszkadzalo... Rano niewyspani przechodzimy w padajacym sniegu Agil Pass (4900 m) i schodzimy do doliny rzeki Shaksgam. Zaczynaja sie przeprawy przez rzeke. Chlopcy celem ulatwienia sobie przechodzenia przez nia, za jakies niebotyczne sumy kupuja od poganiaczy ogolnowojskowe, zielone, wszystkie o tym samym rozmiarze trampki. Najmniej szczescia mial Rysio, ktory zakupil dwa lewe. U pozostalych, ktorzy pozalowali (w tym i ja) po pare dolarow, wzbudza to ogromna radosc. Ale w drodze powrotnej, gdy rzeka byla smiertelnie grozna i siegala wielbladom po szyje, te cholerne trampki zapewnialy minimum bezpieczenstwa. Snopek wzial sie na sposob i wszystkie przeprawy pokonal na grzbiecie wielbladow. Jego poodmrazane palce u nog, a wlasciwie ich brak, praktycznie uniemozliwialy przejscie wplaw.
18 czerwca dochodzimy do Sujget Jungl, ktore to miejsce stanowi baze chinska. Pozostawiamy tam naszego oficera lacznikowego wraz ze swoim kucharzem, kartonem piwa (zal) i zapasami mao-tai - okropnej chinskiej wodki (nie zal). Rys na stokach otaczajacych nas gor zauwazyl dzikiego konia. Nieduzy kasztanek ze sliczna jasna grzywa i kitka na czubku glowy, biegal sobie wolny i szczesliwy. Byl wrecz symbolem wolnosci i radosci.
20 czerwca przy niezlej pogodzie, wczesnym rankiem ladujemy plecaki na grzbiety i ruszamy. Poczatkowo bardzo niemila, waska i niebezpieczna ze wzgledu na spadajace kamienie sciezka, a wlasciwie wawozem pomiedzy lodowcem a jego morena boczna, pozniej wzdluz lodowca, ale juz znacznie wyzej, trawersujac poszczegolne zbocza gor, popoludniem dochodzimy do miejsca, gdzie zakladamy oboz posredni.
Rano nastepnego dnia Krzys, Piotr, Jozio i Snopek wychodza zakladac baze glowna. Marek i ja porzadkujemy ladunki i robimy kolejny, nie wiem juz ktory, przepak bagazu. Dochodza do nas turysci z Niemiec, ktorych przewodniczka jest, o dziwo, bardzo ladna Chinka. Niestety, jak sie po chwili okazalo, "obstawial" ja kierownik tej grupy. Lazac sobie po obozie w pewnej chwili katem oka zauwazylem padajaca do potoku sylwetke czlowieka. Przyjrzalem sie dokladniej, ale nic bylo widac. Majaki jakies, czy co - pomyslalem. Po pol godzinie w miejscu zdarzenia zrobil sie ruch. Pobieglem w tym kierunku i zobaczylem wyczolgujacego sie z potoku kierownika grupy niemieckiej, ktory, jak sie okazalo, po raz drugi w czasie trekkingu dostal ataku padaczki. Cudem sie nie utopil, ale byl bardzo wychlodzony. Podalem mu leki i wsadzilem do spiwora. Po chwili przybiegla Chinka, weszla do jego namiotu i przypuszczam, ze wychlodzenie szybko mu minelo.
Po sniadaniu zabralem sie za zwiedzanie naszej bazy. Najblizej gory stal pomaranczowy namiot kierownika, Jozio mieszkal z Piotrem, obok Snopek, dalej ja z Markiem. Pare metrow po prawej stronie swoj namiot mial Ardi, obok mieszkal Rys, potem kucharze. Kawalek dalej stala kuchnia, mesa, a jakies 50 m za nia namiot Carlosa. Juz wtedy Amerykanie starali sie byc jak najdalej od siebie. Stojace obok siebie dwa namioty Wlochow otoczone byly pozamykanymi na klodki bebnami z ich prywatnym zarciem (sic!).
Namiot mesy to nasz krajowy wyrob rodem z Lubawy, zalatwiony przez naszego nieocenionego Jozia. Znakomity, lekki, szczelny, jasny - same plusy. Namioty, w ktorych mieszkamy, to wyrob "Alpinusa", doskonale, jak sie pozniej okazalo, zdajace egzamin w skrajnie trudnych warunkach. Chodzimy po lodowcu, robimy setki zdjec tego samego widoku, ustalamy miejsce kontemplacji i gadamy, gadamy, gadamy. Kierownik jest w swoim zywiole. Jako inzynier elektronik rozklada baterie sloneczne, cos tam przylacza, rozlacza i telefon satelitarny dziala. Fajna rzecz taki telefon. Daje poczucie bezpieczenstwa, no i mozna pogadac z rodzina i znajomymi. Prawda jest jednak taka, ze gdybysmy poprosili o pomoc, to i tak nikt by jej nam nie udzielil.
Zaczelo sypac. Nastapily dni blizniaczo podobne do siebie: w nocy i rano odkopywanie namiotu, dalej kopanie wawozu do mesy, jedzenie, czytanie ksiazek, sluchanie muzyki, spanie i tak da capo. Gdy po raz kolejny siedzimy w mesie i pijemy juz dziesiata herbate, ktos (chyba Piotr) rzuca haslo wypicia po lyku czegos mocniejszego. Mimo wrodzonej niecheci do tego typu trunkow wyrazam zgode. Po zmiksowaniu spirytusu z witaminkami (zdrowie najwazniejsze) rozlewam roztwor do kubkow. Delektujemy sie w ciszy, lecz przerywa ja reklamacja Snopka, ktory ze zdziwieniem odkryl w swoim kubku dwa obciete paznokcie. Drobiazgowe sledztwo wykazalo, ze sa to pazury kolegi (wyrok nie nakazal podania jego nazwiska do publicznej wiadomosci), ktory wczesniej przeprowadzal w mesie toalete nog, a jako krotkowidz nie zauwazyl gdzie polecialy obcinane skrawki. Snopek jako czlowiek brzydliwy powiedzial, ze za zadne skarby nie wezmie tych tkanek do rak. Poszedl po obcegi, wyciagnal ciala obce i z mina pelnego ukojenia trunek wypil. A snieg wciaz sobie sypal.
Ktoregos dnia Krzysio poprosil mnie o zejscie do bazy pakistanskiej i przygotowanie ladunkow. Zrobilem to, a wracajac do bazy wyszedlem wczesniej niz tragarze (chodzilem zdecydowanie wolniej od nich), majac ich solenne przyrzeczenie, ze za pare chwil wyjda takze. Oczywiscie zabladzilem na lodowcu i blakalem sie miedzy serakami dobra godzine, bylem wiec przekonany, ze portersi sa juz dawno w bazie. Gdy okazalo sie, ze ich nie ma, myslelismy, ze przytrafilo im sie cos zlego. Ale nie! - po dwoch dniach zjawili sie cali w skowronkach mowiac, ze zrobili sobie krotki urlop. Malo mnie szlag nie trafil. Awantura byla nieprzytomna, obrazeni tragarze zeszli na dol i dopiero po czterech dniach, po wzajemnych przeprosinach, zaczeli nosic. Tym razem juz bardzo sumiennie.
12 lipca zalozony zostal oboz II (6600 m). Zaczely sie bardzo niemile rozgrywki personalne. Wlosi nie chca wspinac sie z Amerykanami, Carlos nie chce wspinac sie z Ardim i na odwrot. Tylko nasza grupa stanowi zelazobeton. Kazdy z kazdym chce isc, byle do gory. Wlosi ostentacyjnie przeszli na swoj wikt, ale gdy mamy cos dobrego, zapominaja o makaronach i wsuwaja w najlepsze nasze zarcie. Swoim natomiast nigdy jeszcze nikogo nie poczestowali. Carlos uwaza, ze jest "wolnym czlowiekiem z wolnego kraju", wiec moze jesc to co chce i w porach, ktore jemu odpowiadaja. Na nic nasze i kierownika prosby i grozby. Po kilku takich rozmowach do Carlosa przylgnelo niezbyt pochlebne przezwisko "dupek".
Nasi kucharze pomiedzy serakami rozwiesili swoje flagi modlitewne. Nie zastanawiajac sie wlazl tam Christian i obok powiesil ogromna flage reklamowa jednego ze swoich sponsorow. Kucharzom zrobilo sie przykro, ze tak nie szanuje sie ich uczuc religijnych. Nie wytrzymal w koncu Rysio, ktory w paru ostrych slowach zwrocil Christianowi uwage na niestosownosc jego zachowania. Nasz wloski troll gderajac pod nosem wszedl na serak i zdjal nieszczesna flage. I tak mijaly kolejne dni, a snieg dalej padal.
Okolo 500 m ponizej naszej bazy swoj oboz glowny rozbili Rosjanie. W przeciwienstwie do naszych obcokrajowcow sa slowiansko goscinni, uczynni, przyjacielscy. Po paru dniach zapraszaja nas na parapetowke. Przyjemnie. Jedynie swiadomosc, ze jutro szlachtowac beda jaka jakims cudem przyciagnietego do bazy, psuje mi humor. Opowiadam stara legende, ktora mowi, ze kto zabije i zje mieso jaka, ten zginie w gorach. Jak sie pozniej okazalo, opowiedzialem to w zla godzine.
Wciaz czekamy na poprawe pogody. Z jedzeniem zaczyna byc krucho. Z Markiem przygotowalismy juz ostatnie ladunki, ktore tragarze podciagneli do bazy. Nie ma juz kawki, zamiast normalnej herbaty pijemy jakas wstretna ciecz. Wlosi naturalnie kawe maja, ale tylko dla siebie. Przesiaduja calymi godzinami u wejscia do mesy. W okularach lodowcowych i czapkach na glowie wygladaja jak wsciekle sowy. Klna wnieboglosy. Nigdy nie przypuszczalem, ze ten piekny jezyk jest tak bogaty w przeklenstwa. Puttana, razza di cafone, troia, cazzo, vai a fan culo krzyzuja sie nad naszymi glowami. Poniewaz przedmiot pt. "przeklenstwa" jest mi dobrze znany, z podziwem wysluchuje pietrowych klatw Wlochow. Amerykanie nawet nie probuja startowac w tej konkurencji. Maja bardzo ograniczony zasob slow w tej dziedzinie, za to nieograniczony brak kultury. Nikt nie wymaga by w mesie pod K2 zachowywac sie jak w czasie wytwornej kolacji w Tour d'Argent w Paryzu ale kaszel prosto w twarz sasiada czy puszczanie wiatrow, ze wzgledu na specyfike diety szczegolnie przykrych, jest niedopuszczalne. Zwrocenie im uwagi zawsze prowokuje odpowiedz "jestem wolnym czlowiekiem". Trzeba machnac reka i nauczyc sie oddychac ustami, a nie nosem.
Pal szesc maniery, ale na dodatek Wlosi nie zaporeczowali nawet metra filara, Amerykanie okolo dwustu, a pozostale 3000 m zrobili nasi, dzieki czemu 1 sierpnia na wysokosci 7900 m stanal oboz IV - ostatni przed wierzcholkiem. Aby nie bylo zbyt radosnie, przy dojsciu do obozu I Snopek obstukujac raki z oblepiajacego je sniegu wywoluje lawine. Na szczescie poszla ponizej chlopakow. Lekko przerazeni przeczekali do wieczora, az mroz utwardzi snieg i pozna noca zeszli do bazy, aby odpoczac kilka dni i przygotowac sie do ostatecznego szturmu.
Cdn....
Akademicki Klub Gorski w Lodzi - Strona Domowa
Data ostatniej modyfikacji (Last modified): 1997.01.28.