Telekomunikacja Polska S.A. Łódź

Akademicki Klub Górski w Łodzi

Wioletta Gnacikowska

Żony himalaistów

"Ślub z górami"


Tekst pochodzi z grudnia 1994 r. i jest przytoczony bez uaktualnienia.
Webmaster

Potrafią bez zająknięcia wymienić szczyty zdobyte przez mężów. Boją się kiedy oni idą góry. Ich domy pełne są lin, czekanów. Żadna nie ośmieli się powiedzieć: Nie jedź, zostań ze mną.

Alpinizm jest częścią jego osobowości

Ja: Zna pani Pesel męża?
Bożena Grochowska: Tak, to proste. Data urodzenia i rok wyprawy na Makalu.
Jej najtrudniej wymienić wyprawy męża. - Przez całe dorosłe życie byłam dziewczyną himalaisty. To było kilkadziesiąt wypraw - tłumaczy.
Marek Grochowski wspina się od 37 lat, uczestniczył w kilkunastu wyprawach m. in. dwa razy na K2, Makalu, Gasherbrumy, Nanga Parbat.
- Alpinizm jest częścią jego osobowości. Takiego go poznałam i zaakceptowałam. Chyba nie zainteresowałby mnie ktoś bez pasji. To nie dla mnie mężczyzna, który dzieli czas na pracę, dom, gazetę, telewizję, a w niedzielę na grzebanie w samochodzie - mówi.
Poznali się w Łódzkim Klubie Wysokogórskim. Marek był już w Alpach i Hindukuszu. Nie zrobiło to jednak na niej wrażenia. Zaczęli ze sobą chodzić na obozie skałkowym w Słowacji. Pobrali się 26 lat temu. Na ślub przyjechali alpiniści z całej Polski. - Kiedy wychodziliśmy z kościoła, czekała na nas niespodzianka, olbrzymi star A-66 (taki, jakim się jeździło na wyprawy), przybrany kwiatami - wspomina. - Zawieźli nas do fotografa, a przechodnie pytali, czy to przywieźli rannych z Czechosłowacji, bo był wrzesień 68.
Sześć tygodni po ślubie mąż pojechał na wyprawę do Etiopii. - Mój dziadek żartował, że ma wnuczkę, z którą mąż nie wytrzymał nawet dwóch miesięcy - śmieje się Bożena.
Pierwsze słowa ich syna brzmiały: "tata Makalu". Dziś ma 18 lat i uprawia żeglarstwo.
- A gdyby syn chciał zostać alpinistą? - pytam.
- Jakże bym się mogła nie zgodzić?
Bożena jest z zawodu matematykiem, pracowała jako informatyk. Teraz razem z himalajskim małżeństwem Pankiewiczów prowadzi sklep z indyjską odzieżą przy ul. Piotrkowskiej. Jako studentka wspinała się w Tatrach i Pirenejach.
- Skończyłam 21 lat i stwierdziłam, że jestem na to za dorosła. Chyba zaczęłam się bać - mówi. - Wiem, na co naraża się mąż, ale przecież nie mogę się bezustannie bać. Gdy jest na wyprawie, budzę się w nocy i jestem poddenerwowana. W ogóle brak wiadomości uważam za dobrą wiadomość.
W 1978 roku w czasie wyprawy na Makalu na bazę zeszła lawina. Zginął alpinista z Pabianic. Dowiedziała się o tym po miesiącu. Grochowska twierdzi, że pomaga jej świadomość, że mąż nie jest ryzykantem. Może dlatego nie stanął nigdy na szczycie ośmiotysięcznika.
Raz poprosiła męża, żeby nie jechał do Ameryki Południowej. To było w 1974. Wszystko miało trwać pół roku z dopłynięciem statkiem. Zrezygnował, ale właśnie wtedy wyjeżdżała polsko-niemiecka wyprawa na Shispare w Himalajach. Zwolniło się miejsce, bo ktoś nie dostał paszportu. A Marek miał akurat paszport przygotowany na Andy. - Pojechał i był to największy sukces mojego męża. Odniósł go więc dzięki mnie - żartuje.
Teraz wyprawy są krótsze, każdy spieszy się do pracy. Pierwsze K2 Marka Grochowskiego to 100 dni akcji górskiej plus dojazd ciężarówkami. Teraz trzy tygodnie, rzadko miesiąc - i wracają do pracy.
Bożena zawsze odprowadza męża na lotnisko. - Nie wiadomo, może jest jakiś związek między tym, że ja go odprowadzam, a on wraca bezpiecznie - wyjaśnia. - Nie daję mu na drogę żadnych talizmanów. W roku 1982, jak była wyprawa na K2 dałam flagę "Solidarności", żeby ją zatknął na szczycie. Niestety, wyprawa się nie powiodła.
W domu Grochowskich w kamienicy przy Piotrkowskiej liny leżą w skrzyniach. Na meblach stoją wazy z Nepalu, kolekcja masek, figurki Buddy.
- Mąż nie jest gawędziarzem. Nie lubi dramatyzować, koloryzować. Opowiada spokojnie, trochę szczegółów technicznych. Ja wolę pytać jego przyjaciela Andrzeja Skłodowskiego z Warszawy. On ubarwia - mówi Grochowska.

Oddycham z ulgą, kiedy wiem, że zeszli

Anna i Piotr Pustelnik poznali się 20 lat temu na studiach. Piotr właśnie zakładał Akademicki Klub Górski na Politechnice. Stamtąd pojechali na obóz w Gorce.
- Jak zaczęłam się spotykać z Piotrem, to miałam ambicje, żeby koniecznie wejść wyżej od niego. Kiedyś w Bułgarii wyciągnęłam ojca na Wichren (wyższy niż Rysy, 2915 m). Byłam bardzo dumna - dziś Anna śmieje się z tego.
W podróż poślubną pojechali w Tatry. Wspinali się razem. Po powrocie do Łodzi Piotr zaraz pojechał na kolejny obóz wspinaczkowy i tak już zostało. - Potem dorobiliśmy do tego teorię: jakby się nam miała coś stać razem, to lepiej niech się stanie jednemu z nas. Żeby przetrwała rodzina - opowiada.
Gdy urodziły się dzieci, Anna przestała się wspinać.
- Czy jest pani zazdrosna o góry?
- Nie. Może o kobiety, ale nie o góry. Czasem brakuje Piotra w domu. Jak się zostaje żoną marynarza to jest oczywiste, że męża nie będzie miesiącami w domu. To jak w piosence Majewskiej: "Męska rzecz być daleko, a kobieca wiernie czekać". Najgorsze, że wtedy trzeba samemu podejmować decyzje: co kupić, jak postąpić. Nie ma się kogo zapytać.
Najbardziej przeżywała wyprawę na Nanga Parbat, drugi ośmiotysięcznik. - Za pierwszym razem pomyślałam, że się udało, miał dużo szczęścia. Za drugim razem, wcale tak nie musi być. Przyznam się, że przeżywam te wyprawy coraz gorzej. Myślę sobie, tyle razy się udało, to co teraz będzie. Boję się, ale nie mogę mu tego zabronić. Mogę najwyżej powiedzieć: uważaj na siebie, sprawdzaj wszystko po 10 razy, pamiętaj, że na ciebie czekamy i myślimy o tobie. Ale nie mogę powiedzieć: nie jedź. To byłoby obcięcie połowy tego faceta.
Anna najbardziej przeżywa atak na szczyt. Alpinistów wtedy pcha do przodu i mogą postąpić wbrew przykazaniom ostrożności. Poza tym zaczyna działać wysokość, zmęczenie, wcześniejsze przechodzenie przez lodowiec i zakładanie obozów. Przy zejściu zdarza się dużo wypadków. Jest już po wszystkim, uwaga się rozluźnia, bo przecież się udało.
- Piotr zawsze znajdzie sposób, żeby zawiadomić mnie o sukcesie. Wszystko wiem najwcześniej. Zanim dowiedzą się dziennikarze - mówi.

Żyję z wyjątkowym człowiekiem

- Poznałam Józka u znajomych. Został przedstawiony, jako ten, który coś robi ponad przeciętność. Dlatego zwróciłam na niego uwagę - wspomina. - Miał już na koncie kilka wypraw w Himalaje.
Jadwiga Goździk jako studentka była na wyprawie trampingowej w Dolomitach. - Jak zwykły śmiertelnik pójdzie w wysokie góry, to jest to niesamowite wrażenie. Widziałam tylko przepaście. To był przedsmak wspinaczki. Miałam do czynienia z karabinkiem, liną asekuracyjną - opowiada. - Widziałam to wielkie niebezpieczeństwo. Obserwowałam ludzi, którzy jak mróweczki tkwią na skałach.
Potem czytała książki o górach, słuchała rozmów alpinistów. Zdaje sobie sprawę z ryzyka na jakie naraża się jej mąż, ale akceptuje w pełni jego pasję, bo to jego wybór. Podziwia męża, jej by się nie chciało męczyć się w mrozie i śniegu.
O tym czy zdobyli szczyt dowiaduje się zawsze od Anny Pustelnik. - Jak mąż jest w górach, mam tyle zajęć, że nie ma czasu rozmyślać - mówi. Jest osobą samodzielną. Radzi sobie doskonale. Nie ma czasu wyjechać po męża na lotnisko. Czas wypełnia praca. Jadwiga Goździk jest wicedyrektorem Urzędu Antymonopolowego w Łodzi. Wolny czas zajmuje 2,5-letnia córka Gapcia. - Mała bardzo przeżywa wyjazdy męża. Pyta, gdzie jest tata i kiedy przyjedzie? Jakby chciała w przyszłości zostać alpinistką, nie zabronimy jej - dodaje.
Jadwiga nie jest zazdrosna o góry. Cieszy się, że mąż jest aktywnym człowiekiem. - Nie zaakceptowałabym, gdyby wracał po pracy do domu i kładł się z gazetą i jeszcze miał jakieś wymagania. Nie jestem służącą.
Wszystkie wyprawy przeżywa tak samo. I Gasherbrumy, i Broad Peak i Nanga Parbat i niedawno, we wrześniu, Dhaulagiri.
- Bariera 8 tys. robi swoje, w górach nie ma sytuacji pewnych. Zawsze giną ludzie. Teraz z mężem usiłują skontaktować się Szwajcarzy, bo był jedynym świadkiem śmierci szwajcarskiego alpinisty na Dhaulagiri. Mąż mi nie mówi o tych smutnych sprawach. Dowiaduję się od innych. On wie, że się boję. Bagatelizuje śmierć. Powtarza: "Wszędzie giną ludzie, na ulicy też. Chodzenie w ogóle jest niebezpieczne".
Bardzo chciałaby zobaczyć nepalskie wioski. Jednak jest realistką i wie, że nie znajdzie czasu, żeby z nim pojechać na wyprawę.
Kiedy Józek wraca, w domu zaczyna się przyjemne poruszenie. Przychodzą wszyscy zapytać jak było. Chętnie oglądają zdjęcia z wypraw. - Moi znajomi mówią: "Powiedz mężowi, że go podziwiamy". Ja też go podziwiam. Może nie jest ideałem, ale żyję z wyjątkowym człowiekiem.

Góry są ważne w naszym życiu

Ewa i Krzysztof Pankiewiczowie są jedynym małżeństwem himalaistów w Polsce. Wszystko zaczęło się 20 lat temu w Tatrach. Musieli zwrócić na siebie uwagę. Ewa była jedną z nielicznych wspinających się dziewczyn, Krzysiek - jednym z najlepszych taterników. Ewa o mało co nie spóźniła się na ślub. Wyprawa do Afganistanu przedłużyła się o trzy tygodnie. Przywiozła sobie oryginalną, afgańską suknię ślubną i biżuterię. W podróż poślubną pojechali w Tatry.
Przeważnie Krzysztof opowiada o Ewie. To ona była na dwóch ośmiotysięcznikach. Krzysztof miał pecha. Nie wszedł na żaden. - To są zupełnie inne konkurencje. On startuje w męskiej, ja w kobiecej. Krzysiek jest zdecydowanie lepszym ode mnie alpinistą w górach średnich. Jest szybszy, silniejszy, pokonuje trudniejsze drogi. Natomiast w górach wysokich ja mam lepszą tolerancję wysokości - mówi Ewa.
- Jeździmy na zmiany. Chociaż, szczerze mówiąc, ostatnio ja częściej wyjeżdżam - mówi Ewa. - Góry są ważne w naszym życiu. Nie przypominam sobie, żebyśmy się kiedyś kłócili o to, kto pojedzie.
Razem byli na dwóch wyprawach w Himalajach na K2 w 1982 roku i na Makalu w 1986 roku. - Kiedy nie ma Krzysztofa, bardzo się niepokoję. Obliczam jak długo idzie list. Jeśli nie przychodzi zaczynam myśleć, czy nie napisał, bo nie miał czasu, czy coś się stało. Ja inaczej odczytuję wiadomości z listów. Mogę sobie wyobrazić, jak trudna jest akcja górska, co tam się może stać. To jest inny strach, niż dziewczyn nie wspinających się. Na przykład w czasie karawany zdarzają się przeróżne historie. Kiedyś na przykład plecak Krzyśka z osobistymi rzeczami wpadł do rzeki lodowcowej. To, co czuję, to na pewno nie jest strach, tylko ciągły niepokój, czy nic się złego nie dzieje.
Dwa tygodnie przed powrotem Krzysztofa z wyprawy, Ewa zaczyna sprzątać mieszkanie. Zawsze przygotowuje do jedzenia coś, co on lubi, najczęściej warzywną sałatkę śledziową. - Wyjeżdżam po męża na lotnisko - mówi. - To jest tradycja - odwozimy i przywozimy się nawzajem. Jedzie ze mną dziecko i dwa psy. Żony zawsze czekają na lotnisku, natomiast nie zawsze odprowadzają swoich mężów.
- Zawsze lgnęłam do ludzi ciekawych. Tylko taki człowiek jest w stanie zrozumieć taką ekstrawagancję, jak moje wyjazdy w góry, na kilka miesięcy.

Rozmawiała:
Wioletta Gnacikowska
Boże Narodzenie 1994


Inne artykuły i wywiady Wioletty Gnacikowskiej
Akademicki Klub Górski w Łodzi - Strona Domowa

Do strony głównej (Main page)


Uwagi dotyczące Strony AKG Łódź prosimy kierować do:
Tomek Papszun.

Data ostatniej modyfikacji (Last modified): 1997.02.24.