Zanim jednak przejdę do wspomnień z tej wyprawy chciałbym przypomnieć historię odkrycia i zdobycia tej przepięknej i nadzwyczaj trudnej góry.
W 1861 r. do podnóża góry dotarła ekspedycja kierowana przez angielskiego oficera płk. Henry'ego Havershama Godwina-Austena. Pomiaru wysokości góry dokonano z dziewięciu różnych, wysoko położonych stanowisk i ustalono jej wysokość na 8611 m (28253 stopy). I tu ciekawostka: niezależnie od Anglików szczyt ten od północy (sic!) odkryty został przez Polaka Bronisława Grąbczewskiego, który będąc kapitanem w służbie carskiej brał udział w licznych wyprawach do Kaszgarii i chińskiego Turkiestanu. Podczas jednej z nich, posuwając się wzdłuż doliny Shaksgam, w październiku 1889 r. ujrzał "wspaniały szczyt, który wznosił się wysoko ponad ogólne pasmo Himalajów, błyszcząc w słońcu przepięknymi lodowcami". Grąbczewski zaproponował dla niego nazwę "Szczyt Cesarzewicza Mikołaja" - na cześć protektora i fundatora swej wyprawy. Na szczęście nazwa ta nie przyjęła sie nawet w Rosji. Góra ta zbudowana z ortognejsu, leżąca w głównym paśmie Karakorum, przedstawia się jako ogromna piramida z każdej strony górująca 600-1000 m ponad otaczającymi ją wierzchołkami.
Trasą podobną jak poprzedników ogromna karawana złożona z alpinistów i 360 kulisów dotarła do Urdukas już w drugiej połowie maja. Sama baza stanęła na wysokości 5033 m i stąd od 26 maja rozpoczęto systematyczne poszukiwania właściwej, rokującej szanse powodzenia drogi na szczyt. Odkryto boczny lodowiec idący ku zachodowi, któremu książę nadał swą rodową nazwę Savoia. Uznano, że zarówno zachodnia jak i wschodnia ściana nie dają żadnych szans powodzenia. Alexis Brocherel po dokładnym rozpoznaniu przekonał księcia, że czwarte od zachodu żebro w grani południowo-wschodniej, co prawda o wysokości 2000 m, rokuje nadzieję na przeprowadzenie ataku. Jednak zniechęcony miernymi postępami wyprawy książę zrezygnował z prób zdobycia góry i rozpoczął działalność na Skyang Kangri i Chogolisie. Na tej ostatniej osiągnięto wysokość 7500 m, co było ówczesnym rekordem wysokości. Po wyprawie pozostała także nazwa odkrytego żebra, które do dziś nosi nazwę Żebra Abruzzi.
W 1938 r. pod górą pojawili się po raz pierwszy Amerykanie, których zasługi w zdobywaniu drugiego szczytu świata okażą się ogromne. Kierownictwo ekspedycji American Alpin Club powierzył młodemu lekarzowi, ale doświadczonemu alpiniście, 25-letniemu lekarzowi Charlesowi S. Houstonowi. Oprócz wypróbowanych w najwyższych górach Alaski i Kolumbii Brytyjskiej wspinaczy, w wyprawie brało udział sześciu "Tygrysów" - doświadczonych Szerpów z uchodzącym podówczas za najlepszego sirdara, Pasangiem Kikuli.
Zamiast od razu rozpocząć działalność na żebrze Abruzzi wspinacze badali możliwości wejścia różnymi drogami, tracąc czas, którego potem zabrakło. Dopiero 5 lipca z obozu drugiego ruszają House i Petzold. Wspinaczka była trudna i bardzo eksponowana. Zawieszono 300 m lin poręczowych. Ponad obozem IV jedyną możliwość wejścia wyżej stwarzał idący skośnie 45-metrowy komin, który po 4-godzinnym trudzie pokonał House. Po dziewiętnastu dniach wkoszono w końcu całe żebro aż do Ramienia, skąd można już było myśleć o przeprowadzeniu bezpośredniego ataku na szczyt. Wybrano - jak się okazało błędną - taktykę "rush-up" tj. jednego ale szybkiego ataku, w owych czasach całkowicie nierealną. Osiągnięto wysokość 7900 m i to było wszystko. Jednak wyprawę należało uznać za bardzo udaną. Udowodniono, że Żebro Abruzzi jest do zrobienia, że powyżej niego należy założyć co najmniej dwa obozy aby móc myśleć o wierzchołku.
5 lipca Amerykanie założyli obóz VI (7100 m). 14 lipca z obozu VII w kierunku wierzchołka wyruszyli Wiessner, Wolfe i Pasang Dawa Lama. Sirdar Pasang Kikuli ze względu na odmrożone nogi pozostał w obozie VI. Znakomity wspinacz skalny Fritz Wiessner wspinał się wśród trudności, które ocenił na V stopień, a może i więcej. Gdy do końca trudności pozostało już niewiele, psychicznie załamał się Pasang Dawa, który owinął linę wokół haka i po prostu nie pozwolił Wiessnerowi iść wyżej. W trakcie zjazdów lina zaczepiła się o przyczepione do plecaka obie pary raków, które urwały się i spadły na lodowiec Godwin Austen. Dwa dni później podjęli kolejną próbę, która też skończyła się porażką. Spędzili czwartą noc w obozie IX na wysokości 7900 m.
22 lipca zaczęli schodzić. W obozie VIII spotkali zmęczonego i od dwóch dni nic nie jedzącego Wolfe'a. Schodzili razem. Niedaleko przed obozem VII Wolfe poślizgnął się na stoku i wszyscy polecieli w dół. W ostatniej chwili Wiessnerowi udało się zahamować nad 2000-metrowym obrywem. Dotarli do obozu VII, który okazał się być pusty, bez jedzenia i sprzętu biwakowego! Wolfe zdecydował się zostać i czekać na pozostałych członków wyprawy, którzy mieli donieść zaopatrzenie przed kolejnym atakiem szczytowym. Tymczasem schodzący Wiessner i Pasang zastali kolejne obozy opuszczone i pozbawione sprzętu. Szerpowie uwierzyli zapewnieniom Thendrupa, który jakoby na własne oczy widział, że "wielka lawina zasypała sahibów" i zlikwidowali wszystkie obozy. Po wyjaśnieniu tragicznego nieporozumienia wyruszyła natychmiast akcja ratunkowa. 29 lipca dotarli do obozu VII, gdzie zastali całkowicie osłabionego Wolfe'a, który odmówił zejścia na dół obiecując, że gdy odpocznie jeszcze jedną noc, to zejdzie sam. Nic błędniejszego. Na tej wysokości się nie odpoczywa. Na tej wysokości się ginie. Po przeczekaniu gwałtownej nawałnicy dopiero 31 lipca Pasang Kikuli mimo odmrożonych nóg wraz z Kitarem i Pintso ruszyli ku górze. Nikt już ich żywych nie zobaczył.
Lecz 5 sierpnia Gilkey, od jakiegoś czasu skarżący się na bóle lewej łydki, zgłosił Houstonowi, że noga boli go coraz bardziej. Rzut oka tak doświadczonego chirurga wystarczył, aby rozpoznać zakrzep żylny. W parę godzin później rozpoczęto ewakuację. Zawiniętego w dwa śpiwory Gilkeya znoszono w kierunku obozu VII. Po przejściu 150 m wobec wielkiego niebezpieczeństwa lawin zawrócono. Stan Gilkeya uległ gwałtownemu pogorszeniu. Wystąpiły objawy embolii skrzepu do płuc. Chory oddychał z trudem, a tętno skoczyło do 140 uderzeń na minutę. Stan jego był krytyczny, mimo to zdecydowano się znosić go w dół. Gdy cała grupa była już niedaleko obozu VII, idący bardzo niepewnie z powodu odmrożonych nóg Bell poślizgnął się i pociągnął za sobą Streathera. Po chwili spadało już pięciu uczestników. Tuż nad przepaścią Schoeningowi udało się wyhamować upadek współtowarzyszy i uratować ich od niechybnej śmierci.
Na maleńkiej platformie rozbili namioty i postanowili przenocować. W tym czasie Gilkey leżał kilkadziesiąt metrów od nich uwiązany do dwóch wbitych w stok czekanów. Gdy obóz był już gotów, Bates, Streather i Craig wrócili po chorego. Nigdy go jednak nie znaleziono. Potężna lawina, której w szalejącej nawałnicy nawet nie usłyszeli, porwała chorego wraz z całym zabezpieczeniem. Zmęczeni i zrozpaczeni himalaiści jeszcze 5 dni schodzili do bazy. Kończąc wyprawę usypali kamienny kopiec i wmurowali tablicę ku czci Arta Gilkeya. Z latami tablic pro memoria na tym kopcu będzie niestety przybywać. Wyprawę tę dr Charles Houston podsumował pamiętnymi słowami: "Do wyprawy przystępowaliśmy jako obcy sobie ludzie, za to rozjeżdżaliśmy się jak bracia".
Cdn....
Akademicki Klub Górski w Łodzi - Strona Domowa
Data ostatniej modyfikacji (Last modified): 1997.01.28.