Z radoscia powitalem ukazanie sie na naszym rynku wydawniczym nowej, tym razem kompletnej, edycji _Wladcy Pierscieni_. Od razu zastrzegam ze sprawienie sobie (lub komus innemu) za jej pomoca ladnego prezentu na Boze Narodzenie bedzie kosztowne - cena publikacji zapewne nie spadnie ponizej 100 zl. Na tak powazne nadszarpniecie kieszeni klienta sklada sie kilka rzeczy: twarda oprawa (na Zachodzie juz standard tego typu wydan), lepszej klasy papier (przynajmniej w porownaniu z wydaniem CIA/Svaro), no i oczywiscie wysilek tlumaczy i edytorow wlozony w sprezentowanie polskiemu czytelnikowi nieokrojonej wersji.
Owo pamietne okrojenie (ktore pewne srodowiska zloza zapewne na karb poprzedniego regime'u z calym jego dobrodziejstwem inwentarza) dotyczylo wprawdzie spraw z punktu widzenia decydentow malo waznych, dzisiaj jednak (jak sie okazuje) szalenie istotnych. Wziawszy pod uwage gwaltownie dzis sie rozwijajacy w Internecie ruch badajacy Tolkienowskie jezykoznawstwo, pozostawalismy na szarym koncu jesli chodzi o bycie "w nowosciach". Nowe wydanie jest ostatnia szansa zeby nadrobic ponad trzydziestoletnie zaleglosci. Czy zdolamy? Ksiazka zaskakuje juz po wzieciu do reki. Ci ktorzy spodziewali sie calkiem nowego tlumaczenia, rozczaruja sie - w stopce "tlumacz" nadal figuruje Maria Skibniewska, chociaz jak sie zaraz przekonamy nie do konca. Kolejne zaskoczenie to okladka, a wlasciwie to co na niej przedstawiono. Grafik mial zapewne ambicje futurystyczne, tak ze z okladki pierwszego tomu spoziera chude cos (Gollum? Frodo??) z nieproporcjonalnie w stosunku do chudych kikutow wielka (i lysa) glowa.
Poniewaz jednak, chcac nie chcac, z ilustracji zrezygnowano, skupmy sie na tresci. Owe nieszczesne dwa dodatki figuruja na swoim miejscu, chociaz przetlumaczono je slowo w slowo, przez co to co czasem niezrozumiale dla Anglika (vide ilosc zapytan na alt.fan.tolkien o poprawna wymowe nazw) ma nagle stac sie jasne i proste dla czytelnika polskiego. Przyklad: przy omawianiu wymowy, pod litera L, czytelnika konfrontuje sie z takim oto dictum: "Eldarowie zapisaliby zapewne angielskie bell, fill jako beol, fiol". Nie wnikajac w to ze czytelnik moze (moze!) nie wiedziec jak rzeczone wyrazy wymawiac tu i owdzie nalezy, zwykla uczciwosc nakazywalaby takie przeredagowanie dodatku aby stal sie on zrozumialy dla tolkienowskiego fana nieobeznanego z fonetyka.
Redaktor poprawionego wydania, Marek Gumkowski, wylal pare ladnych stron atramentu na temat jaka to poprzednia translacja byla be jezeli chodzi o nazwy wlasne i miejscowe. Najwiekszy nacisk polozono na zastapienie tlumaczen hobbickich nazw miejscowych przez ich odpowiedniki "oparte na kryteriach" etymologicznych. Zabieg ten jako zywo przypomina wypedzanie diabla Belzebubem. Problem nie lezy bowiem w tym czy przelozy sie nazwe wedle siakich czy owakich regul. Nazwa powinna byc mila dla ucha, zrozumiala i realna w polskich warunkach (mozna sie podpierac atlasem).
Oczywiscie przesadzilbym gdybym wytknal w tym wzgledzie same minusy. Nareszcie zrobiono cos z tym fatalnym Gryfem (Shadowfax), koniem Theodena, zmieniajac go na Cienistogrzywego. Obecna nazwa, aczkolwiek frapujaca, jest szczesliwie blizej rozsadnych kryteriow. Natomiast w przypadku Grimy Smoczego (obecnie Gadziego) Jezyka, zdecydowanie przedobrzono, bowiem stara nazwa oddawala (moim skromnym zdaniem) sens angielskiego Wormtongue calkiem przyzwoicie.
Na zakonczenie jako duzy plus ksiazki nalezy podkreslic czytelny i wyrazny druk (czcionka 12 punktow i wieksza - brawo!), dzieki czemu nawet moje (zepsute ciaglym wlepianiem sie w terminal) oczy mogly ja obejrzec (i zrecenzowac) bez wiekszego wysilku.
Data ostatniej modyfikacji (Last modified): 1996.12.13.